17 sierpnia 2011

wampiry i spółka ;-)

dziś o pobieraniu krwi.
nie lubię. bardzo nie. trochę to dziwaczne, bo przecież nie boli. mimo to nie lubię.
krew badam raz w roku – z własnej woli – odkąd poszłam na studia. od wtedy nie lubię. 
pamiętam z dzieciństwa epizody z moją krwią w roli głównej, ale wtedy nie było fobii. przeciwnie: raz na jakiś czas – nie pamiętam – zakład pracy mojego taty organizował wyjazd do lekarza. jechał wtedy cały autokar ludzi – w tym niewielka ja. przygotowania zaczynały się poprzedniego wieczora. trzeba było zjeść obfitą kolację, bo rano tylko gorzka herbata. wtedy nie lubiłam gorzkiej i jej wypicie psuło mi na chwilę poranek. wstawało się bardzo wcześnie. potem godzinka jazdy do miasta i czekanie w kolejkach. kolejki były króciutkie, mimo naszego całego autokaru. zawsze było też kilkoro rówieśników, więc było fajnie. pamiętam, że przy pobieraniu krwi płakałam, ale nie jestem pewna czy to nie dlatego, że inne dzieci też płakały. nie pamiętam bólu. a potem to już sama frajda: schodziłyśmy z mamą do małej restauracyjki w podziemiach szpitala, gdzie mama kupowała mi pyszne parówki, podawane z ogromną bułką i masełkiem w maleńkich kostkach zawijanym w złotko, jak prawdziwe masło. była tam szafa grająca (!) taka prawdziwa, ogromna, ze wspaniałymi piosenkami. zawsze wrzucałam kilka monet.  tak było.
nie wiem co się stało, gdy wydoroślałam. przecież nie boli. mimo to mam prywatną fobię na punkcie pobierania krwi. przygotowania zaczynają się tydzień wcześniej. robi się ciepło i człowiek przypomina sobie któregoś dnia, że trzeba. no to kiedy ? weekend – wiadomo – odpada. w poniedziałek nie, bo to po weekendzie. we wtorek też nie bo rano trzeba wstawić pranie. środa odpada bo to najfajniejszy dzień tygodnia. może czwartek ??? OK., czwartek. w środę zero słodyczy (bo cukier) i dwa kalmsy wieczorem. na uspokojenie. w czwartek rano wstaję wcześniej niż zwykle żeby być zaraz po otwarciu laboratorium i nie stać w kolejce. słowo daję: mogłabym uciec. po drodze kupuję pączka lub drożdżówkę, dla uzupełnieniu poziomu dobrego samopoczucia już po. idę. płacę zawrotną kwotę za mój zestaw i od razu na leżankę. wiem, że to tchórzostwo, ale nie udaję bohatera bo wiem że nim nie jestem. pani otwiera okno i rozmawiamy. zawsze „po” karzą mi jeszcze leżeć a potem siedzieć w poczekalni 10 minut (chyba nie najlepiej wyglądam). delektuję się wtedy pączkiem i jestem z siebie bardzo dumna :-) wychodząc często nucę coś pod nosem.  a od niedawna mam wyjątkowe szczęście: w laboratorium do którego chodzę pracuje mistrzyni pobierania krwi. mistrzyni olimpijska :-)  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...